Najlepsze można zrobić, gdy już nie wiadomo, co robić.
Leży człowiek na chodniku. Podbiega do niego facet po kursie pierwszej pomocy i zaczyna go reanimować. Spomiędzy gapiów wychodzi kobieta i też chce pomóc. – Proszę mi nie przeszkadzać. Realizuję drugi punkt udzielania pierwszej pomocy! – szorstko reaguje ratownik amator. – Dobrze, ale jak już pan dojdzie do punktu „wezwać lekarza”, to jestem.
Pomyślałem o tej anegdocie, gdy zaprzyjaźniony ksiądz opowiadał mi o bezradności, jaką czasem czuł w czasie odwiedzin kolędowych. Bo bywają dramatyczne sytuacje, ludzie nie potrafią się pogodzić z tragediami, nie chcą wybaczyć ludziom, a i Boga obciążają winą za to, co się stało. Chciałby człowiek pomóc – a tu zero możliwości. Mur, ciemność, zupełnie jakby się gadało z dzieckiem odciętym od internetu.
Od pewnego czasu coraz mocniej dociera do mnie, że ta chwila, w której człowiek (nie tylko ksiądz) nie wie, co zrobić – to jest właściwy moment, żeby wreszcie zrobić coś skutecznego: wezwać Lekarza. Robi się to, na przykład, tak: Czy mogę się za panią/pana pomodlić? Jeśli ta osoba się zgodzi, modlimy się. Swoimi słowami albo wyuczoną formułką, byle szczerze. Jak komu pasuje, można mu położyć rękę na ramieniu czy innej głowie. I co potem? Potem można ciasteczko zjeść czy herbatę dopić, jeśli dali – i do domu. Lekarz przyszedł, niech się martwi.
Taka modlitwa zadziała, bo Bóg „wysłuchuje wszystkich próśb zgodnych z Jego wolą” (1 J 5,14), a uzdrowienie duszy jest zawsze zgodne z Jego wolą. Uzdrowienie ciała niekoniecznie, ale to nie nasza sprawa wiedzieć, co Bóg chce z danym człowiekiem zrobić – mamy się modlić o niego całego, z duszą i ciałem. Konkretnie, na miejscu, ryzykując, że się ośmieszymy. To jednak ryzyko pozorne, bo, po pierwsze, naprawdę śmieszni jesteśmy, gdy się nie modlimy, a po drugie, jest tu ogromnie wiele do zyskania.
To przekonanie wzmocniło się we mnie, gdy niedawno odwiedziliśmy z przyjaciółmi ze wspólnoty chorych w dużym szpitalu. Oprócz krótkiego świadectwa o działaniu Jezusa w naszym życiu i zaproszenia na Mszę św. w szpitalnej kaplicy, proponowaliśmy modlitwę. W pierwszym pokoju, do którego weszła moja grupa (grup było więcej), leżeli dwaj nieprzytomni panowie. Przy leżącym koło okna siedziało kilka osób z rodziny, przy drugim żona. Ci pierwsi zareagowali niechęcią. „On i tak by nie chciał” – powiedziała jedna z obecnych tam kobiet. Żona drugiego mężczyzny wyraziła chęć, więc zaczęliśmy się za niego modlić. Gdy skończyliśmy, koło mnie już stała tamta kobieta spod okna. „My jednak bardzo prosimy, podjęliśmy decyzję za niego” – powiedziała. Podeszliśmy więc i do tamtego pacjenta. W trakcie modlitwy on otwarł oczy i patrząc na krewnych, zaczął mówić: „Mówcie zawsze prawdę… prawda was wyzwoli…”. Nie wiedziałem, o co chodzi, ale tamte osoby wyglądały na głęboko poruszone.
I co dalej? Poszliśmy. Przyszedł Lekarz. Najlepszy.
Myślę więc sobie, że my, chrześcijanie, nie stosujemy zasad pierwszej pomocy. Gdy przychodzi do wezwania Jezusa, rozkładamy ręce. A właśnie wtedy trzeba je wznieść. I zaczną się cuda.
Franciszek Kucharczak