Kryzys w modlitwie to szansa na odkrycie adoracji [WYWIAD]

(fot. shutterstock.com)
Często czekamy na spektakularne wydarzenia, podczas gdy to, co najbardziej istotne, dzieje się w tym, co dobrze znamy. Tak też jest z modlitwą, z naszą więzią z Bogiem.

W świecie, który proponuje nam nieustanne życie w biegu, adoracja Najświętszego Sakramentu w ciszy i skupieniu wydaje się czymś trudnym. Tymczasem warto na nią spojrzeć jak na spotkanie z kimś, kto nas kocha. Jak przekonuje dominikanin ojciec Maciej Chanaka, takie spotkania przemieniają nasze życie. Może zbliżające się Walentynki to dobry czas na taką „randkę” z Panem Bogiem?

Magdalena Fijołek, Deon.pl: Mamy w Kościele kilka rodzajów adoracji: adoracja świętych ikon, relikwii, krzyża. Nad nimi wszystkimi niejako króluje adoracja Najświętszego Sakramentu. Czym ona właściwie jest i dlaczego jest tak wyjątkowa?

Maciej Chanaka OP: To, co jest istotne, to świadomość, że adoracja jest postawą czci wobec Boga. W adoracji bardzo ważna jest obecność. Nie wiem, czy Pani pamięta, ale gdy z płonącego krzewu Bóg woła na Mojżesza, a ten odpowiada: „Oto jestem”, Bóg na to reaguje podobnie, mówiąc ja też „Jestem” – jestem obecny, jestem z tobą, jestem dla ciebie, jestem twoim Bogiem. I właśnie ta obecność jest kwintesencją modlitwy adoracji. W historii Mojżesza niezwykły jest opis Jego rozmowy z Bogiem:  twarzą w twarz, bardzo blisko, tak się rozmawia z przyjacielem. A potem efekt takich spotkań, opis Jego przemiany: Jego twarz promienieje. Kiedyś poprosiłem o modlitwę osobę, która ma dar poznania. Ona nie wiedziała, że moim ukochanym sposobem modlitwy jest adoracja i ta osoba powiedziała mi, że gdy staję na adoracji, to jestem jak na górze Tabor – przemieniany Jego światłem, nawet jeśli nie jestem tego zawsze świadomy. Trzeba się zatrzymać i pozwolić, by Bóg działał, nie my. Poza tym, żeby zrozumieć istotę adoracji, trzeba też użyć słowa „ekstaza”.

Ale to brzmi bardzo poważnie, kojarzy się z doświadczeniem świętych i mistyków. Dla większości z nas sukcesem jest wytrwanie piętnastu minut przed monstrancją bez oznak znużenia. Do ekstazy tu daleko…

Tak, ale słowo „ekstaza” znaczy dosłownie: „stanąć poza sobą”, „wyjść z siebie”. W adoracji zwracamy się poza siebie, żeby być przy Bogu. Przestajemy zajmować się sobą, żeby być z Bogiem. Kiedy zwracamy się poza siebie i na chwilę o sobie zapominamy, wtedy też doświadczamy lekkości, odpoczynku. Czujemy zmęczenie i ociężałość, gdy jesteśmy skoncentrowani i nieustannie skupieni na sobie. Zajmowanie się sobą jest bardzo męczące. Ta intuicja była zawsze obecna w duchowości chrześcijańskiej. Pięknie pisał o tym Chesterton, szukając odpowiedzi na pytanie, dlaczego aniołowie potrafią latać: gdyż nie zajmują się sobą. Możemy to odnieść do modlitwy adoracji – ona ma w sobie lekkość, nie jest kolejną pracą do wykonania, nie męczy, nie trzeba niczego robić, tylko stanąć wobec żywej i prawdziwej obecności Jezusa.

Zastanawia mnie stopień zaawansowania tej modlitwy. Z jednej strony wydaje się bardzo prosta, bo właściwie „wystarczy być” i chłonąć obecność Jezusa. Ale z drugiej strony mam wrażenie, że to modlitwa trudna, bo bardzo mocno konfrontuje nas z Panem Bogiem i – co paradoksalnie bywa jeszcze trudniejsze – z nami samymi. Czy adoracja jest więc dostępna dla każdego, czy jednak wymaga pewnej zaawansowanej zażyłości z Chrystusem?

Szansą na wejście w modlitwę adoracji może być kryzys w modlitwie. Wyczerpują się nasze możliwości, pomysły, nic już nie można powiedzieć. Świetna okazja, by odkryć modlitwę adoracji. Niestety szybko się zniechęcamy i rezygnujemy z modlitwy, która domaga się prostego trwania w obecności, a przecież na nic innego w danej chwili nas nie stać. Dlaczego rezygnujemy? Mówi o tym jeden z moich ulubionych fragmentów Pisma Świętego: historia o Naamanie, który choruje na trąd. Otóż wyrusza on do proroka, by szukać uzdrowienia i dostaje polecenie: zanurz się siedem razy w Jordanie. Naaman jest oburzony, że dostaje tak prostą receptę. Na szczęście w tej historii pojawia się człowiek, który uzmysławia mu, że to nic niestosownego wykonać tak banalną czynność. W tym rzecz – czasami to, co jest proste, sprawia nam trudność. Ten moment, że ja nic nie muszę, że po prostu staję w obecności Boga jest czymś za prostym. Jakby brakowało nam wiary, że Bóg w takiej modlitwie działa. W praktyce trudna jest prostota.

A my lubimy fajerwerki.

Sam przeżyłem mocno spektakularne nawrócenie – Pan Bóg działał w moim życiu bardzo intensywnie, właśnie z tymi słynnymi fajerwerkami. To był festiwal nieprawdopodobieństw. To było wtedy potrzebne i piękne, chciałem więcej. Problem zaczął się wtedy, gdy te wydarzenia, te duchowe „eventy” zaczęły znikać. Pan Bóg zrobił wtedy coś dziwnego, zaprowadził mnie do Kościoła. Pokazał mi, że jest dostępny w tak prosty sposób: w słowie, sakramentach, Eucharystii, w prostej modlitwie, we wspólnocie. Było to dla mnie zdumiewające – nagle okazało się, że to, co najpiękniejsze, najtrwalsze i najważniejsze dzieje się w prostocie codzienności. Często czekamy na spektakularne wydarzenia, podczas gdy to, co najbardziej istotne, dzieje się w tym, co dobrze znamy. Tak też jest z modlitwą, z naszą więzią z Bogiem.

A jak oswoić ciszę? Taka adoracja w ciszy zdaje się iść w poprzek tego, co proponuje nam dziś świat, który zachęca do wielozadaniowości, podzielności uwagi i stałego podłączenia do przepływu informacji. Tymczasem w ciszy słychać wyraźniej nasze myśli i emocje, od których na co dzień wolimy stronić, zagłuszać je.

To prawda, z ciszą jest spory problem. Gdy decydujemy się na adorację, na zewnętrzną ciszę, to spotykamy hałas wewnętrzny – w głowie włącza się radio i gra. Ale to też szansa, bo wtedy uświadamiamy sobie, czym naprawdę żyjemy. Trzeba wytrzymać to napięcie, być cierpliwym. Uznać to, co się we mnie dzieje, spotkać się z tym i stanąć przed Bogiem. W oswajaniu tej ciszy pomocna jest postawa dziecka, zaufanie Bogu, że On tę modlitwę ogarnie, poprowadzi. W życiu duchowym najlepiej czujemy się jak dzieci przed Bogiem.

Kiedy stajemy się inni, to źle się czujemy na modlitwie. Mam też takie doświadczenie, że przez wiele lat opiekowałem się duszpasterstwem młodzieży: gimnazjum i liceum. Cisza w takim duszpasterstwie to luksus. A jednak starałem się, by na koniec spotkań przygotowujących do bierzmowania było 15-20 minut adoracji. Robiłem później ankiety. I co się okazało? Niemal wszyscy wskazywali adorację jako jeden z najważniejszych momentów ich formacji. W tej prostej, niemal niemożliwej ciszy musiało się wiele dziać.

A co z rozproszeniami podczas adorowania? Jedni mówią, by z nimi walczyć, inni zalecają, by przyglądać się im, bo one też coś mówią o nas i naszej relacji z Bogiem.

Mnie tutaj dużo podpowiedział ks. Krzysztof Grzywocz – adoracja to modlitwa dwojga oczu: jednym okiem patrzymy na Chrystusa, drugim na to, co jest w nas. Na modlitwę adoracji wchodzimy z całym naszym życiem – to musi swobodnie w nas wybrzmieć. Walka polega na tym, by wytrzymać moment bierności, to znaczy, by nie wchodzić w te myśli, które pojawiają się w głowie. Nie zatrzymuję się przy nich, nie manipuluję nimi, nawet ich nie odpycham – pozwalam im płynąć. Nie zawsze mam wpływ na to jakie myśli „chodzą mi po głowie”, ale zawsze to ja decyduję, które rozwijam, w które wchodzę.

Powiedział ojciec o tym patrzeniu na Chrystusa. Zastanawiam się, jakie znaczenie podczas adoracji ma kontakt wzrokowy z Najświętszym Sakramentem. Kiedyś wyszłam z adoracji z poczuciem niedosytu, bo klęczałam za filarem i nie widziałam Jezusa w monstrancji. Miałam poczucie, że coś straciłam.

Nie zawsze trzeba być patrzącym, ale dobrze być widzianym. Pozwolić Bogu patrzeć na siebie. Papież Franciszek stara się modlić adoracją każdego dnia. Przyznaje szczerze, że czasem przysypia. Jednocześnie mówi, że to go nie martwi, bo wprawdzie on wtedy nie patrzy na Jezusa, ale wie, że patrzy na niego ktoś, kto go kocha. Odnaleźć to pełne miłości i życzliwości spojrzenie, odwzajemnić je (jeśli nie przeszkadza nam filar) – na tym również polega adoracja. Tak robią ludzie zakochani.

To porównanie z patrzeniem w oczy ukochanej osoby jest bardzo adekwatne, bo wtedy też szybciej mija czas. Adoracja nas wtedy nie męczy, ale przeciwnie – dostarcza energii.

W modlitwie adoracji często pojawia się skupienie – bardzo proste, intensywne, pełne uwagi – to na pewno jest dar Ducha Świętego. Ci, którzy modlą się adoracją wiedzą, o czym mówię – godzina z Chrystusem trwa niczym chwila. Stwierdzamy, że dobrze nam jest tak bez ruchu, trwając w ciszy, nic nie robiąc.

A jak jest z czytaniem Słowa Bożego podczas adoracji? Mam w głowie takie słowa siostry Małgorzaty Chmielewskiej, która kiedyś powiedziała, że rzadko kiedy bierze do kaplicy Biblię – bo to trochę tak, jak by spotykając się z ukochaną osobą, czytać w jej obecności list od niej, zamiast skupiać się na byciu z nią.

Ważne, by znaleźć swój własny sposób na to, by wejść w modlitwę. Możemy sobie w tym pomóc: gdy wchodzę na adorację i mam głowę pełną spraw, myśli, rzeczy, zaczynam modlitwę od różańca, ale w pewnym momencie zatrzymuję się, milknę, bo modlitwa w ciszy, to przecież nie modlitwa po cichu. Święta Teresa z Avila przekonywała, by zacząć od Słowa Bożego, które szybko zwróci naszą uwagę na Boga. Każdy powinien poszukać własnego sposobu, by wejść w modlitwę adoracji. Poza tym, jeśli kogoś kochamy, to to co nas łączy, jest przecież czymś większym i głębszym niż słowa. Wtedy zaczynamy doceniać ciszę, która już nie krępuje. Jeśli nie mamy przymusu mówienia, docenimy milczenie, samą obecność. I ostatnia rzecz: w przyjaźni jest tak, że ten, który jest bardziej obdarowany, kocha mocniej i lepiej, a zatem troszczy się o przyjaźń bardziej. I gdy przychodzimy na adorację, to musimy mieć pewność, że Bóg się nami zajmie, że nas poprowadzi w modlitwie. Skoro Bóg w swojej dobroci zapoczątkował naszą z Nim przyjaźń, potrafi przecież w swojej wszechmocy podtrzymywać ją i rozwijać – jest przecież mistrzem przyjaźni. Zadba o to, by oddalić niebezpieczeństwa, jakie jej zagrażają.

Czyli adoracja to też taka szkoła zaufania wobec Pana Boga. A co jeśli chodzi o owoce adoracji?

Ktoś może pomyśleć, że nie wypada pytać o takie rzeczy, że powinniśmy być bezinteresowni wobec Boga. Ale to pytanie jest ważne. Św. Piotr pyta w pewnym momencie Jezusa: „Zostawiliśmy wszystko, co z tego będziemy mieli?”. Jezus nie denerwuje się tym pytaniem, tylko rzeczowo odpowiada. A zatem, skoro oddajemy swój czas na modlitwę adoracji, to co z tego będziemy mieli?  Paradoksalnie, owocem adoracji może być nie tylko coś, co dostajemy, ale również coś, co jest nam odbierane.

To znaczy?

Mamy w sobie „Boży Ogień”, niestety przyduszony wieloma rzeczami – naszymi lękami, strachem, troskami nad wyraz, niepokojem o rzeczy, na które często nie mamy wpływu, wstydem, bo grzechy, słabości… Pan Bóg nam to wewnętrzne rozedrganie zabiera. Innym owocem adoracji jest wrażliwość na obecność Boga. Mieliśmy niedawno fragment o ofiarowaniu Jezusa, którego rozpoznali tylko Symeon i prorokini Anna. A przecież są tam inni ludzie, dlaczego pozostali nie krzyczą: Mesjasz jest pośród nas. Przecież na Niego czekają.  Jest w tej dwójce jakaś wrażliwość, jakieś wyczucie – i tak działa adoracja – stajemy się wrażliwi na obecność Boga w naszym życiu. Potrafimy nazywać i dostrzegać jego działanie. Adoracja leczy nas również z niepokoju wewnętrznego, polegającego na niezdolności do skupienia się. Jesteśmy nieskoncentrowani, brak nam skupienia, bo nie mamy centrum, albo jest ono zbyt słabe. Adoracja uczy koncentracji na Chrystusie.

Jakie jeszcze korzyści płyną z adorowania Jezusa w Najświętszym Sakramencie?

Ta modlitwa uczy nas dystansu do codzienności, bo gubimy się kiedy ten dystans tracimy, stapiamy się z tym, do czego nie mamy dystansu. Ale dystans to nie jest ucieczka od codzienności – łatwo to sprawdzić – modlitwa staje się ucieczką, gdy nie mamy ochoty kochać, kiedy modlitwa nie rodzi w nas siły miłości. Owocem modlitwy jest otwartość na drugiego człowieka, jak również na obowiązki, jakie Pan Bóg nam powierzył. Kolejna rzecz, która wydaje się istotna: z adoracji rodzi się wewnętrzna cisza. Cisza jest dla spotkania. Bez ciszy trudno cokolwiek usłyszeć.

A co, jeśli staramy się trwać na modlitwie przed Najświętszym Sakramentem, ale nie widzimy w sobie przemiany, o której mówił Ojciec na początku naszej rozmowy?

Nie wierzę w to, że ktoś, kto się modli, nie doświadcza owoców modlitwy. Jeśli decydujemy się na stałą i wierną modlitwę, to Pan Bóg pokaże nam, że ma ona sens. Bogu zależy na tym, byśmy przy nim byli i on znajdzie sposób, by pokazać, że ta nasza wierność ma sens. Ktoś słusznie powiedział, że adoracja jest jak wiosna, a jej owoce odkrywamy jesienią. Musimy pozwolić im dojrzeć. Owoce modlitwy wyrosną, a jak Pan Bóg uzna, że potrzebujemy je zobaczyć, to na pewno je pokaże.

Czy istnieje jakieś „adoracyjne know-how”? Na przykład, jak długo powinniśmy się modlić adoracją? Rozproszeń przecież nie pozbędziemy się w ciągu pięciu minut.

Przede wszystkim trzeba wyrobić sobie zwyczaj modlitwy. Sama wiedza o modlitwie nie wystarczy, trzeba zacząć się modlić, by się nauczyć modlitwy. I do tego zachęcam – do znalezienia przestrzeni, by usiąść razem z Bogiem w ciszy. Spróbujmy tej modlitwy obecności, zaryzykujmy.

No dobrze, jak więc rozpocząć? Od czego zacząć?

Są trzy ważne zasady: cisza, bezruch i unikanie błądzenia myślami. To są trzy rzeczy, które naprawdę się sprawdzają. W modlitwie pomaga znalezienie odpowiedniej pory i miejsca. Trzeba poszukać takiego ukochanego miejsca, gdzie możemy się na chwile zatrzymać. Może w drodze do pracy lub uczelni mijamy kościół, w którym znajduje się kaplica z Najświętszym Sakramentem? Warto takich miejsc poszukać. To samo dotyczy pory modlitwy. Niektórym będzie łatwiej rano, innym wieczorem, a może w tak zwanym „międzyczasie”, to znaczy pomiędzy kolejnymi zajęciami. Tu trzeba już trochę siebie posłuchać. Warto również ustalić konkretny czas modlitwy, by uniezależnić jej długość od naszych nastrojów.

A co z adoracjami, które odbywają się po mszach świętych? To popularna praktyka, a spotkałam się z poglądem, że skoro przyjęliśmy Jezusa do naszego serca, to adorowanie go po mszy świętej w monstrancji mija się z celem.

W trakcie mszy świętej nie ma wiele czasu na dziękczynienie. To może być dobra forma przedłużenia naszego wspólnego dziękczynienia. Adoracja po mszy świętej często jest połączona z różańcem czy innymi modlitwami. Mnie to nie przeszkadza, ale to inna modlitwa niż ta cicha, indywidualna, bardzo spokojna.

Wspominał Ojciec o tym, że trzeba poszukać miejsca do adoracji. Pamiętam, jak kiedyś jak byłam na rekolekcjach u sióstr kapucynek w Lublinie. One tam mają zwykły dom, a na jego najwyższym piętrze znajduje się mała kaplica. Dlaczego właściwie każdy z nas nie mógłby mieć w swoim własnym domu takiej kaplicy adoracyjnej?

Odpowiedź jest bardzo prosta: trzeba poprosić o zgodę biskupa. Tu jednak chodzi o szacunek wobec Najświętszego Sakramentu i obawę przed jego profanacją. Aby biskup zgodził się na coś takiego, musimy mieć dobry powód. I czasem się zgadza, tak powstała wspólnota, w której działa wspomniana już przez nas siostra Chmielewska.

To jeszcze jedno pytanie „techniczne”. W internecie można spotkać adoracje transmitowane live z różnych sanktuariów. Co Ojciec sądzi o takiej formie adoracji? Z jednej strony „adorowanie” monitora komputera lub ekranu telefonu budzi pewne wątpliwości, ale z drugiej strony nie mamy problemu z oglądaniem Mszy Świętej w telewizji.

Moi współbracia czasem się ze mnie śmieją, że z powodu miłości do tej formy modlitwy zaproponuję kiedyś, by na dominikanie.pl odpalić taki streaming. Myślę jednak, że czymś bezcennym jest spotkanie „twarzą w twarz” i tego nic nie zastąpi. To jest jedna z najwspanialszych spośród możliwości, jakie dał nam Pan Bóg w życiu: mogę odpowiedzieć na Jego miłość, mogę stanąć przed Nim i w ten sposób powiedzieć, jak bardzo się cieszę z Jego bliskości.

Maciej Chanaka OP – dominikanin, duszpasterz Duszpasterstwa Akademickiego „Freta 10” w Warszawie. Ojciec Maciej był gościem ostatniej warszawskiej Dominikańskiej Szkoły Wiary, która poświęcona była tematowi adoracji.

Artykuł pochodzi z portalu deon.pl (info admin).