Fenomen księdza Jerzego

Trudno wytłumaczyć, na czym tak naprawdę polega fenomen popularności polskiego błogosławionego.

Wokół ks. Jerzego gromadziły się tłumy, co można dziś zobaczyć ma zdjęciach zgromadzonych w jego muzeum w Warszawie JAKUB SZYMCZUK/AGENCJA GN

Wokół ks. Jerzego gromadziły się tłumy, co można dziś zobaczyć ma zdjęciach zgromadzonych
w jego muzeum w Warszawie. 
Gdy 3 listopada 1984 roku zakończyła się ceremonia pogrzebowa ks. Jerzego Popiełuszki, do jego grobu ustawiła się kilkukilometrowa kolejka z warszawskiego Żoliborza do Dworca Gdańskiego. Tak było dzień i noc, przez pięć miesięcy.

Od tamtej pory do roku 2010 grób tego kapłana odwiedziło ponad 18 milionów ludzi. Papież, kardynałowie, prezydenci, wielcy artyści, także zwyczajni pielgrzymi oraz turyści. Wierzący
i niewierzący. Na mapie świata nie ma państwa, z którego ktoś by tutaj nie przybył. Dlaczego tak się dzieje? Skąd tak wielka popularność męczennika za wiarę?

Żeby się nie skleszyć

Tłumy otaczały go już za życia. Chociaż bywał różnie odbierany. Często zyskiwał dopiero przy bezpośrednim poznaniu.

– Byłem do niego uprzedzony, także do Mszy za Ojczyznę, które odprawiał w kościele św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu – wspomina ks. Jan Sikorski, obecnie wikariusz biskupi archidiecezji warszawskiej. Kiedyś jednak poszedł na taką celebrę z ciekawości. – I osłupiałem z wrażenia! – mówi. – Zobaczyłem, kim tak naprawdę jest ksiądz Jerzy dla tych ogromnych rzesz ludzi, jak bardzo jest szanowany i jak go słuchają, jakie znaczenie odgrywa ta Msza święta w ich w życiu.

Po tej Mszy ksiądz Sikorski podszedł do Popiełuszki i powiedział: „Słuchaj Jurek, zobaczysz, że ten plac przed kościołem będzie się kiedyś nazywał placem Popiełuszki, a ty jesteś jak mały papież”. Ks. Jerzy roześmiał się, przyjął te słowa jak żart.

Szczupły, niepozorny, na pierwszych parafiach, gdzie był wikariuszem, niczym się nie wyróżniał. W dodatku często chorował, nieraz nie miał siły pracować. Niektórzy księża posądzali go, że się obija. Nie imponował też wiedzą, nie był oratorem ani intelektualistą, chociaż swoje proste, konkretne kazania przygotowywał sumiennie.

Ale cechowało go jedno: był bardzo przyjazny ludziom. Ujmował i przyciągał swoją dobrocią. To był jego charyzmat. Można powiedzieć, że w jego postawie odzywała się „wschodnia dusza”: czuła, ciepła i otwarta. Pochodził bowiem spod Suchowoli, z Białostocczyzny.

Program życia i kapłaństwa, świadomie przyjęty, ks. Jerzy z pasją realizował dzień w dzień, w myśl dewizy, jaką ułożył tuż przed przyjęciem święceń kapłańskich: „Żeby się nie skleszyć – czyli nie stać się klechą”.

– Nie chciał być księdzem, który chodzi zawsze w nienagannym stroju, jest zamknięty na plebanii, a w sercu ma niewiele miłości do ludzi – wyjaśnia ks. Bogdan Liniewski, jego seminaryjny kolega, obecnie duszpasterz w Szwajcarii.

Popiełuszko był człowiekiem relacji. Takim dał się poznać już w Ząbkach czy Aninie, na początku swego duszpasterstwa. Umiał przysiąść się do kogoś w kościele i zapytać, jak podobało się jego kazanie. Ot tak, po prostu, bez ceremonii. Nie zamykał się na plebanii, a gdy ktoś wszedł do jego pokoju, czuł się przyjęty. Bo najważniejszy był drugi człowiek. Wszystko inne schodziło na drugi plan. Podobnie gdy ktoś prosił o pomoc.

– Kiedyś zadzwoniliśmy do niego o drugiej w nocy z wiadomością, że nasza córka się dusi i że trzeba zawieźć ją do szpitala, a my nie mamy czym – opowiada Józef Oryga, dawny parafianin ks. Popiełuszki z Anina. – Po kilku minutach, w spodniach od piżamy i narzuconej kurtce,  ks. Jerzy był już u nas. Wziął dziewczynkę na ręce, zaniósł do samochodu i pojechał z nią do szpitala.

Innym razem Popiełuszko dowiedział się, że w jakiejś rodzinie dziecko choruje na stwardnienie rozsiane. Lekarstwa nie przynosiły poprawy, ratunkiem mogła być żywica, którą można by okładać kolana. Ksiądz Jerzy zebrał więc kilku ministrantów i pojechał z nimi w kieleckie lasy, by zebrać trochę żywicy. Zawiózł ją później chorej dziewczynce. Rodzice zaczęli robić dziecku okłady. Wyzdrowiało. Żyje do dziś i ma już swoje dzieci.

Taki był później dla studentów, gdy został duszpasterzem w kościele akademickim św. Anny w Warszawie. – Szukał dla nas pokoi do wynajęcia, spędzał z nami wieczory, siedząc przy herbacie. Umiał nas jednoczyć, dzięki niemu tworzyliśmy więzi – opowiada Wojciech Bąkowski.

Nie były to tylko spotkania towarzyskie. Ks. Jerzy potrafił być kolegą i przyjacielem, ale jednocześnie pozostawał księdzem. Kiedy przychodził na imieniny czy urodziny swoich studentów bądź przyjaciół, zawsze najpierw oznajmiał, że odprawił za nich Mszę świętą. Taki  prezent rokrocznie ofiarował swoim znajomym, uczniom czy parafianom.

Sprawiał, że ludzie potrafili pozytywnie myśleć nawet o wrogach - wspomina Katarzyna Soborak Sprawiał, że ludzie potrafili pozytywnie myśleć nawet o wrogach – wspomina Katarzyna Soborak.

W postawie wyprostowanej

Miał zasady. Bardzo proste, ale wyraźne zarazem. Był „bratem – łatą”, ale też nosił w sobie jakąś niezłomność, nieugiętość, gdy chodziło o wartości podstawowe.

Wydaje się, że do tej postawy dorastał latami. Najpierw w domu rodzinnym, gdzie matka wpajała mu, że „w domu kłamstwa nigdy nie było”, więc i on zawsze musi prawdę mówić.
A podnieść śliwkę przy płocie sąsiada, znaczy tak naprawdę ją ukraść.

Także wiara była dla niego czymś oczywistym. Jako dziecko Popiełuszko codziennie, zimą
i latem, w deszcz czy mróz, przemierzał cztery kilometry przez las do kościoła, aby przed lekcjami w szkole uczestniczyć w porannej Mszy świętej.

Nieugięty był później w wojsku, gdy jako kleryk trafił do specjalnej jednostki w Bartoszycach, słynącej z ostrego rygoru i surowych reguł. Imponował kolegom siłą ducha i odwagą, kiedy wbrew zakazom odmawiał głośno Różaniec, a w niedzielę czytał „na sucho” Mszę świętą. Mimo kar, jakie za to go spotykały: stał boso na śniegu albo w nocy czołgał się w masce gazowej po korytarzu.

Wyprostowany wśród tych, co na kolanach, jak powiedziałby Herbert, ks. Jerzy najbardziej był
w trzech ostatnich latach życia, jako rezydent w parafii św. Stanisława Kostki w Warszawie. Wszystko zaczęło się od tego, że 31 sierpnia 1981 roku, z polecenia swego biskupa, prymasa Wyszyńskiego, udał się do Huty Warszawa, by w czasie strajku odprawić niedzielną Mszę św. Miał odprawić tylko jedną Mszę. Na tym jednak się nie zakończyło. – Został wśród nas, zaprzyjaźnił się z nami – wspomina Karol Szadurski, wówczas przewodniczący zakładowej „Solidarności”. – Nie mówił mentorskim tonem, nie onieśmielał. Był zwyczajny, po prostu ludzki. To jego fenomen.

I znów: stał się przyjacielem, a zarazem pozostał księdzem. Kiedy nawiązał więź z hutnikami, błyskawicznie zaczęła się lawina chrztów, ślubów, nawróceń. Nie przekonywał jednak do wiary na siłę. W stosownym momencie podejmował rozmowę, która ciąg dalszy miała zazwyczaj
w konfesjonale.

Potem w stanie wojennym niósł pomoc internowanym, pojawiał się na salach sądowych, by wspierać oskarżanych. Widać było, że autentycznie jest z pokrzywdzonymi. Że nie czyni tego wszystkiego dla poklasku, na pokaz. Że prawdziwie obchodzi go los innych.

Apogeum popularności ks. Jerzego to bez wątpienia czasy Mszy za Ojczyznę (odprawiał je
w ostatnią niedzielę miesiąca od 1982 roku aż do swej śmierci w roku 1984). W ludzkich wspomnieniach pozostały one głęboką modlitwą, podobną do wielkich celebr w czasie papieskich pielgrzymek do Polski.

– Z tych Mszy wychodziłam wewnętrznie uspokojona. Dzięki słowom księdza Jerzego przezwyciężyłam w sobie niechęć do tych, którzy wyrządzili tak wiele krzywd narodowi. On miał tę charyzmę: sprawiał, że ludzie potrafili pozytywnie ustosunkować się nawet do swoich wrogów – wspomina Katarzyna Soborak, dziś kustosz archiwum Księdza Jerzego.

Uczył miłości najtrudniejszej, najbardziej ewangelicznej: takiej, która  potrafi przebaczać, zwyciężać zło dobrem, żyć i działać bez nienawiści. Zarazem domagać się swoich praw
i sprawiedliwości, ale bez pragnienia odpłaty czy chęci odwetu!

Stał się tak popularny i przyciągał tylu ludzi, że mógł zostać przywódcą ruchu społecznego. Albo działaczem politycznym. Nigdy jednak nie wyszedł poza bycie zwykłym duszpasterzem, „pokornym sługą Ewangelii”.

Nie umiał natomiast iść na kompromis w sprawach podstawowych. Nieugięty, nie pozwalał,
by użyć słów Norwida, „prawdom kazać, by za drzwiami stały”. A kiedy wyraźnie widział, że zagrażała mu śmierć, nie zgrywał bohatera. Wyczerpany, nawet przygnębiony, przyciszonym głosem powtarzał: „Jestem gotowy na wszystko”. Wszyscy wiedzieli, że nikt i nic go nie złamie,
a za prawdę i wiarę gotów jest oddać życie.

 Nie trzeba rozumieć do końca

Nie ulega wątpliwości, że sama męczeńska śmierć księdza Jerzego najlepiej pokazała, kim był. Kiedy znalazł się w sytuacji ostatecznej, nie zaparł się, nie uniżył, nie obiecywał oprawcom, że przestanie głosić prawdę, albo że podejmie z nimi współpracę, byle tylko ocalić życie. W momencie śmierci wytrwał do końca – jak wcześniej w życiu. Dlatego został uznany za męczennika za wiarę.

W męczeństwie liczy się nie tylko wielkość cierpień, ale również okazana wierność. Liczy się styl życia i umierania. Przecież wielu ludzi w ostatnich dziesięcioleciach dziejów Kościoła cierpiało. Wielu kapłanów zginęło w tych samych latach: w Polsce czy Ameryce Łacińskiej. Ta śmierć jednak okazała się wyjątkowa.

Dlaczego?

– Męczeństwo zawsze było traktowane jako łaska, jako działanie Boga i Jego wybór. Możemy jedynie powiedzieć, że przez ks. Jerzego Bóg chciał nam coś objawić. I ludzie intuicyjnie odczytali w ten właśnie sposób śmierć ks. Popiełuszki. Dlatego tak tłumnie spontanicznie przychodzili na jego grób – tłumaczy ks. prof. Józef Naumowicz, wykładowca literatury wczesnochrześcijańskiej na Uniwersytecie Stefana Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie.

Dlaczego wokół innych męczenników nie było tak wielkiego i spontanicznego kultu – nie nam o tym sądzić i to rozstrzygać. – Czasami się zdarza, że musimy się ograniczyć do stwierdzenia faktów. I nie możemy odpowiednio wnikliwie pokazać, dlaczego tak jest – mówi ks. Naumowicz.

Ostatecznie zatem fenomen tak ogromnej popularności ks. Popiełuszki stanowi tajemnicę Bożego działania. Trudno ją wymierzyć i określić słowami. I chyba nie trzeba szukać odpowiedzi do końca. Chociaż ten spontaniczny kult potwierdza, że był to autentyczny męczennik.

Artykuł pochodzi ze strony wiara.pl (info administratora).

Zachęcamy do słuchania audycji

http://kosciol.wiara.pl/gal/spis/524856.Ks-Jerzy-Popieluszko-cykl-audycji