Archiwum miesiąca: październik 2017

Księża egzorcyści apelują…

Księża egzorcyści apelują: „Halloween nie jest niewinną, beztroską zabawą, ale grozi otwarciem się na działanie złych duchów”

autor: fot.freeimages.com
autor: fot.freeimages.com

W nocy z soboty na niedzielę wracamy do czasu zimowego

W nocy z soboty na niedzielę będziemy spali godzinę dłużej, bo zmieniamy czas z letniego na zimowy. 29 października nad ranem cofniemy wskazówki zegarów z godz. 3.00 na godz. 2.00. Do czasu letniego wrócimy 25 marca 2018 roku.

W całej Unii Europejskiej do czasu zimowego wraca się w ostatnią niedzielę października, a na czas letni przechodzi się w ostatnią niedzielę marca. Mówi o tym obowiązująca bezterminowo dyrektywa UE ze stycznia 2001 r.: „Począwszy od 2002 r. okres czasu letniego kończy się w każdym państwie członkowskim o godz. 1.00 czasu uniwersalnego (GMT), w ostatnią niedzielę października”.

W Polsce zmianę czasu reguluje rozporządzenie prezesa Rady Ministrów. Kolejne takie rozporządzenie rząd wydał na początku listopada 2016 roku. Przedłuża ono stosowanie czasu letniego i zimowego do 2021 roku.

Może się to jednak zmienić, bo w październiku br. sejmowa Komisja Administracji i Spraw Wewnętrznych poparła jednogłośnie projekt ustawy autorstwa posłów Polskiego Stronnictwa Ludowego, który zakłada brak zmiany czasu na letni i zimowy. Według propozycji PSL czas letni miałby obowiązywać cały rok, ale dopiero od 1 października 2018 r. Dlatego, nawet gdyby projekt PSL zyskał poparcie Sejmu, Senatu i prezydenta, to czas zmienialibyśmy jeszcze w marcu 2018 roku.

Odbywająca się dwa razy w roku zmiana czasu ma się przyczynić do efektywniejszego wykorzystania światła dziennego i oszczędności energii, choć opinie co do tych korzyści są podzielone.

Jak tłumaczył szef PSL Władysław Kosiniak-Kamysz, propozycja PSL jest umotywowana m.in. względami ekonomicznymi, zdrowotnymi i społecznymi. Kosiniak-Kamysz przekonywał, że zmiana czasu powoduje – poza stratami ekonomicznymi – m.in. więcej wypadków samochodowych, incydentów sercowo-naczyniowych, w tym zawałów.

Z badań specjalistów University of Alabama w Birmingham (USA) wynika np., że cofnięcie wskazówek o jedną godzinę jesienią zmniejsza ryzyko zawału serca o 10 proc. Główny autor badań, kardiolog prof. Martin Young twierdzi, że odwrotne działanie wykazuje jednak przesunięcie wiosną wskazówek zegara o godzinę do przodu. Może ono zwiększać ryzyko zawału serca o 10 proc.

Dr n. med. Dorota Wołyńczyk-Gmaj, psychiatra, specjalista ds. zaburzeń snu podkreśla jednak, że nauka nie jest jednoznaczna ws. wpływu zmiany czasu na zdrowie. „Wyniki badań są sprzeczne lub wykluczające się. Wynika to z faktu, że badania są prowadzone na różnych grupach, w różnych krajach leżących na różnych szerokościach geograficznych, i różne są metodologie tych badań. Trudno zatem jednoznacznie stwierdzić, jak zmiana wpływa na stan zdrowia człowieka” – podkreśla.

Jednak zdaniem prof. Elżbiety Pyzy z Instytutu Zoologii i Badań Biomedycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego lepiej by było, gdybyśmy nie musieli na wiosnę i zimą przestawiać zegarków, tylko przez cały czas funkcjonować w zgodności ze wskazaniami zegara wewnętrznego, zsynchronizowanego z dobowymi zmianami warunków, które panują środowisku zewnętrznym.

„To, w jakim stopniu co pół roku odczuwamy konsekwencje zmiany czasu, wynika przede wszystkim ze stopnia naszej wrażliwości na takie zmiany” – stwierdza prof. Pyza. – „Jedni ludzie odczuwają to jako dużą dolegliwość, inni jako mniejszą. Teoretycznie jeden dzień powinien wystarczyć, żeby zegar wewnętrzny mógł się przystosować do jednogodzinnej zmiany czasu. Ale nie wszyscy reagują w ten sposób; niektórzy do nowych warunków przyzwyczajają się nie przez jedną dobę, ale np. przez cały tydzień” – mówi.

Rozróżnienie na czas zimowy i letni stosuje się w blisko 70 krajach na całym świecie. W 2014 r. na stałe na czas zimowy przeszła Rosja. W Polsce zmiana czasu została wprowadzona w okresie międzywojennym, następnie w latach 1946-1949 i 1957-1964; obecnie obowiązuje nieprzerwanie od 1977 r.

Artykuł PAP pochodzący ze strony gosc.pl (informacja administratora)

Bierzmowanie – matura czy inicjacja chrześcijańska?

Bp Grzegorz Ryś zaprasza na IV Kongres Nowej Ewangelizacji

W dniach 23 – 26 listopada 2017 r. na Jasnej Górze odbędzie się IV Ogólnopolski Kongres Nowej Ewangelizacji.

Będzie poświęcony tematyce pracy duszpasterskiej wśród ludzi młodych, a szczególnie przygotowaniu do przyjęcia sakramentu bierzmowania.

„Myślę, że wszyscy zgodzimy się co do tego, jak ogromną szansę ewangelizacyjną stwarza przygotowanie do przyjęcia tego sakramentu,
a także samo jego przyjęcie jako PUNKT WYJŚCIA, a NIE DOJŚCIA. Bierzmowanie jest przecież jednym z trzech sakramentów INICJACJI chrześcijańskiej! Niczego nie zamyka, raczej wszystko otwiera w życiu wiary – podkreśla abp Grzegorz Ryś. – Choć – i tu pewnie znów wszyscy się zgodzimy – wcale nie musi tak być, i w rzeczywistości naszego Kościoła często nie bywa…” – dodaje przewodniczący Zespołu ds. Nowej Ewangelizacji przy KEP.

Kongres będzie przebiegał pod hasłem„Bierzmowanie – matura, czy inicjacja chrześcijańska? Bierzmowanie – między mistagogią, a misją”.
Wśród mówców wydarzenia znajdą się m.in. abp Rino Fisichella,przewodniczący Papieskiej Rady ds. Nowej Ewangelizacji, abp Grzegorz Ryś, nowy metropolita łódzki i przewodniczący Zespołu ds. Nowej Ewangelizacji przy KEP, bp Marek Mendyk, przewodniczący Komisji Wychowania Katolickiego przy KEP,Szymon Grzelak z warszawskiego ośrodka Fundacji Homo Homini im. Karola de Foucauld zajmującej się wsparciem rodziny, wychowaniem młodzieży, oraz pomocą dla pedagogów i nauczycieli, ks. Krzysztof Guzowski z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.

Obok wykładów ważne miejsce w pastoralnej części Kongresu zajmą warsztaty – prezentacja wielu nowych (ale już sprawdzonych) metod pracy z kandydatami do bierzmowania – stosowanych z powodzeniem tak w Polsce, jak i za granicą.

„Wierzę, że Kongres będzie stanowił też świetną okazję do spotkania ludzi współtworzących środowiska nowej ewangelizacji ze wszystkimi osobami zaangażowanymi w katechizację: księżmi, katechetami świeckimi, osobami życia konsekrowanego, animatorami małych parafialnych grup formacyjnych” – mówi abp Grzegorz Ryś.

Tradycyjnie, jak w czasie poprzednich kongresów, tak i tym razem będzie to czas wspólnych rekolekcji dla ewangelizatorów, którym towarzyszyć będzie ewangelizacyjne wyjście – tym razem do młodych Częstochowskiego Kościoła. Organizatorami IV Ogólnopolskiego Kongresu Nowej Ewangelizacji są Zespół ds. Nowej Ewangelizacji przy KEP oraz Archidiecezja Częstochowska i Ojcowie Paulini. Poprzedni Ogólnopolski Kongres Nowej Ewangelizacji odbył się dwa lata temu w Skrzatuszu i dotyczył ewangelizacji środowisk wiejskich.

Szczegóły i zapisy na stronie internetowej www.kongres.bierzmowanie.org

 | 1 |

Fenomen księdza Jerzego

Trudno wytłumaczyć, na czym tak naprawdę polega fenomen popularności polskiego błogosławionego.

Wokół ks. Jerzego gromadziły się tłumy, co można dziś zobaczyć ma zdjęciach zgromadzonych w jego muzeum w Warszawie JAKUB SZYMCZUK/AGENCJA GN

Wokół ks. Jerzego gromadziły się tłumy, co można dziś zobaczyć ma zdjęciach zgromadzonych
w jego muzeum w Warszawie. 
Gdy 3 listopada 1984 roku zakończyła się ceremonia pogrzebowa ks. Jerzego Popiełuszki, do jego grobu ustawiła się kilkukilometrowa kolejka z warszawskiego Żoliborza do Dworca Gdańskiego. Tak było dzień i noc, przez pięć miesięcy.

Od tamtej pory do roku 2010 grób tego kapłana odwiedziło ponad 18 milionów ludzi. Papież, kardynałowie, prezydenci, wielcy artyści, także zwyczajni pielgrzymi oraz turyści. Wierzący
i niewierzący. Na mapie świata nie ma państwa, z którego ktoś by tutaj nie przybył. Dlaczego tak się dzieje? Skąd tak wielka popularność męczennika za wiarę?

Żeby się nie skleszyć

Tłumy otaczały go już za życia. Chociaż bywał różnie odbierany. Często zyskiwał dopiero przy bezpośrednim poznaniu.

– Byłem do niego uprzedzony, także do Mszy za Ojczyznę, które odprawiał w kościele św. Stanisława Kostki na warszawskim Żoliborzu – wspomina ks. Jan Sikorski, obecnie wikariusz biskupi archidiecezji warszawskiej. Kiedyś jednak poszedł na taką celebrę z ciekawości. – I osłupiałem z wrażenia! – mówi. – Zobaczyłem, kim tak naprawdę jest ksiądz Jerzy dla tych ogromnych rzesz ludzi, jak bardzo jest szanowany i jak go słuchają, jakie znaczenie odgrywa ta Msza święta w ich w życiu.

Po tej Mszy ksiądz Sikorski podszedł do Popiełuszki i powiedział: „Słuchaj Jurek, zobaczysz, że ten plac przed kościołem będzie się kiedyś nazywał placem Popiełuszki, a ty jesteś jak mały papież”. Ks. Jerzy roześmiał się, przyjął te słowa jak żart.

Szczupły, niepozorny, na pierwszych parafiach, gdzie był wikariuszem, niczym się nie wyróżniał. W dodatku często chorował, nieraz nie miał siły pracować. Niektórzy księża posądzali go, że się obija. Nie imponował też wiedzą, nie był oratorem ani intelektualistą, chociaż swoje proste, konkretne kazania przygotowywał sumiennie.

Ale cechowało go jedno: był bardzo przyjazny ludziom. Ujmował i przyciągał swoją dobrocią. To był jego charyzmat. Można powiedzieć, że w jego postawie odzywała się „wschodnia dusza”: czuła, ciepła i otwarta. Pochodził bowiem spod Suchowoli, z Białostocczyzny.

Program życia i kapłaństwa, świadomie przyjęty, ks. Jerzy z pasją realizował dzień w dzień, w myśl dewizy, jaką ułożył tuż przed przyjęciem święceń kapłańskich: „Żeby się nie skleszyć – czyli nie stać się klechą”.

– Nie chciał być księdzem, który chodzi zawsze w nienagannym stroju, jest zamknięty na plebanii, a w sercu ma niewiele miłości do ludzi – wyjaśnia ks. Bogdan Liniewski, jego seminaryjny kolega, obecnie duszpasterz w Szwajcarii.

Popiełuszko był człowiekiem relacji. Takim dał się poznać już w Ząbkach czy Aninie, na początku swego duszpasterstwa. Umiał przysiąść się do kogoś w kościele i zapytać, jak podobało się jego kazanie. Ot tak, po prostu, bez ceremonii. Nie zamykał się na plebanii, a gdy ktoś wszedł do jego pokoju, czuł się przyjęty. Bo najważniejszy był drugi człowiek. Wszystko inne schodziło na drugi plan. Podobnie gdy ktoś prosił o pomoc.

– Kiedyś zadzwoniliśmy do niego o drugiej w nocy z wiadomością, że nasza córka się dusi i że trzeba zawieźć ją do szpitala, a my nie mamy czym – opowiada Józef Oryga, dawny parafianin ks. Popiełuszki z Anina. – Po kilku minutach, w spodniach od piżamy i narzuconej kurtce,  ks. Jerzy był już u nas. Wziął dziewczynkę na ręce, zaniósł do samochodu i pojechał z nią do szpitala.

Innym razem Popiełuszko dowiedział się, że w jakiejś rodzinie dziecko choruje na stwardnienie rozsiane. Lekarstwa nie przynosiły poprawy, ratunkiem mogła być żywica, którą można by okładać kolana. Ksiądz Jerzy zebrał więc kilku ministrantów i pojechał z nimi w kieleckie lasy, by zebrać trochę żywicy. Zawiózł ją później chorej dziewczynce. Rodzice zaczęli robić dziecku okłady. Wyzdrowiało. Żyje do dziś i ma już swoje dzieci.

Taki był później dla studentów, gdy został duszpasterzem w kościele akademickim św. Anny w Warszawie. – Szukał dla nas pokoi do wynajęcia, spędzał z nami wieczory, siedząc przy herbacie. Umiał nas jednoczyć, dzięki niemu tworzyliśmy więzi – opowiada Wojciech Bąkowski.

Nie były to tylko spotkania towarzyskie. Ks. Jerzy potrafił być kolegą i przyjacielem, ale jednocześnie pozostawał księdzem. Kiedy przychodził na imieniny czy urodziny swoich studentów bądź przyjaciół, zawsze najpierw oznajmiał, że odprawił za nich Mszę świętą. Taki  prezent rokrocznie ofiarował swoim znajomym, uczniom czy parafianom.

Sprawiał, że ludzie potrafili pozytywnie myśleć nawet o wrogach - wspomina Katarzyna Soborak Sprawiał, że ludzie potrafili pozytywnie myśleć nawet o wrogach – wspomina Katarzyna Soborak.

W postawie wyprostowanej

Miał zasady. Bardzo proste, ale wyraźne zarazem. Był „bratem – łatą”, ale też nosił w sobie jakąś niezłomność, nieugiętość, gdy chodziło o wartości podstawowe.

Wydaje się, że do tej postawy dorastał latami. Najpierw w domu rodzinnym, gdzie matka wpajała mu, że „w domu kłamstwa nigdy nie było”, więc i on zawsze musi prawdę mówić.
A podnieść śliwkę przy płocie sąsiada, znaczy tak naprawdę ją ukraść.

Także wiara była dla niego czymś oczywistym. Jako dziecko Popiełuszko codziennie, zimą
i latem, w deszcz czy mróz, przemierzał cztery kilometry przez las do kościoła, aby przed lekcjami w szkole uczestniczyć w porannej Mszy świętej.

Nieugięty był później w wojsku, gdy jako kleryk trafił do specjalnej jednostki w Bartoszycach, słynącej z ostrego rygoru i surowych reguł. Imponował kolegom siłą ducha i odwagą, kiedy wbrew zakazom odmawiał głośno Różaniec, a w niedzielę czytał „na sucho” Mszę świętą. Mimo kar, jakie za to go spotykały: stał boso na śniegu albo w nocy czołgał się w masce gazowej po korytarzu.

Wyprostowany wśród tych, co na kolanach, jak powiedziałby Herbert, ks. Jerzy najbardziej był
w trzech ostatnich latach życia, jako rezydent w parafii św. Stanisława Kostki w Warszawie. Wszystko zaczęło się od tego, że 31 sierpnia 1981 roku, z polecenia swego biskupa, prymasa Wyszyńskiego, udał się do Huty Warszawa, by w czasie strajku odprawić niedzielną Mszę św. Miał odprawić tylko jedną Mszę. Na tym jednak się nie zakończyło. – Został wśród nas, zaprzyjaźnił się z nami – wspomina Karol Szadurski, wówczas przewodniczący zakładowej „Solidarności”. – Nie mówił mentorskim tonem, nie onieśmielał. Był zwyczajny, po prostu ludzki. To jego fenomen.

I znów: stał się przyjacielem, a zarazem pozostał księdzem. Kiedy nawiązał więź z hutnikami, błyskawicznie zaczęła się lawina chrztów, ślubów, nawróceń. Nie przekonywał jednak do wiary na siłę. W stosownym momencie podejmował rozmowę, która ciąg dalszy miała zazwyczaj
w konfesjonale.

Potem w stanie wojennym niósł pomoc internowanym, pojawiał się na salach sądowych, by wspierać oskarżanych. Widać było, że autentycznie jest z pokrzywdzonymi. Że nie czyni tego wszystkiego dla poklasku, na pokaz. Że prawdziwie obchodzi go los innych.

Apogeum popularności ks. Jerzego to bez wątpienia czasy Mszy za Ojczyznę (odprawiał je
w ostatnią niedzielę miesiąca od 1982 roku aż do swej śmierci w roku 1984). W ludzkich wspomnieniach pozostały one głęboką modlitwą, podobną do wielkich celebr w czasie papieskich pielgrzymek do Polski.

– Z tych Mszy wychodziłam wewnętrznie uspokojona. Dzięki słowom księdza Jerzego przezwyciężyłam w sobie niechęć do tych, którzy wyrządzili tak wiele krzywd narodowi. On miał tę charyzmę: sprawiał, że ludzie potrafili pozytywnie ustosunkować się nawet do swoich wrogów – wspomina Katarzyna Soborak, dziś kustosz archiwum Księdza Jerzego.

Uczył miłości najtrudniejszej, najbardziej ewangelicznej: takiej, która  potrafi przebaczać, zwyciężać zło dobrem, żyć i działać bez nienawiści. Zarazem domagać się swoich praw
i sprawiedliwości, ale bez pragnienia odpłaty czy chęci odwetu!

Stał się tak popularny i przyciągał tylu ludzi, że mógł zostać przywódcą ruchu społecznego. Albo działaczem politycznym. Nigdy jednak nie wyszedł poza bycie zwykłym duszpasterzem, „pokornym sługą Ewangelii”.

Nie umiał natomiast iść na kompromis w sprawach podstawowych. Nieugięty, nie pozwalał,
by użyć słów Norwida, „prawdom kazać, by za drzwiami stały”. A kiedy wyraźnie widział, że zagrażała mu śmierć, nie zgrywał bohatera. Wyczerpany, nawet przygnębiony, przyciszonym głosem powtarzał: „Jestem gotowy na wszystko”. Wszyscy wiedzieli, że nikt i nic go nie złamie,
a za prawdę i wiarę gotów jest oddać życie.

 Nie trzeba rozumieć do końca

Nie ulega wątpliwości, że sama męczeńska śmierć księdza Jerzego najlepiej pokazała, kim był. Kiedy znalazł się w sytuacji ostatecznej, nie zaparł się, nie uniżył, nie obiecywał oprawcom, że przestanie głosić prawdę, albo że podejmie z nimi współpracę, byle tylko ocalić życie. W momencie śmierci wytrwał do końca – jak wcześniej w życiu. Dlatego został uznany za męczennika za wiarę.

W męczeństwie liczy się nie tylko wielkość cierpień, ale również okazana wierność. Liczy się styl życia i umierania. Przecież wielu ludzi w ostatnich dziesięcioleciach dziejów Kościoła cierpiało. Wielu kapłanów zginęło w tych samych latach: w Polsce czy Ameryce Łacińskiej. Ta śmierć jednak okazała się wyjątkowa.

Dlaczego?

– Męczeństwo zawsze było traktowane jako łaska, jako działanie Boga i Jego wybór. Możemy jedynie powiedzieć, że przez ks. Jerzego Bóg chciał nam coś objawić. I ludzie intuicyjnie odczytali w ten właśnie sposób śmierć ks. Popiełuszki. Dlatego tak tłumnie spontanicznie przychodzili na jego grób – tłumaczy ks. prof. Józef Naumowicz, wykładowca literatury wczesnochrześcijańskiej na Uniwersytecie Stefana Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie.

Dlaczego wokół innych męczenników nie było tak wielkiego i spontanicznego kultu – nie nam o tym sądzić i to rozstrzygać. – Czasami się zdarza, że musimy się ograniczyć do stwierdzenia faktów. I nie możemy odpowiednio wnikliwie pokazać, dlaczego tak jest – mówi ks. Naumowicz.

Ostatecznie zatem fenomen tak ogromnej popularności ks. Popiełuszki stanowi tajemnicę Bożego działania. Trudno ją wymierzyć i określić słowami. I chyba nie trzeba szukać odpowiedzi do końca. Chociaż ten spontaniczny kult potwierdza, że był to autentyczny męczennik.

Artykuł pochodzi ze strony wiara.pl (info administratora).

Zachęcamy do słuchania audycji

http://kosciol.wiara.pl/gal/spis/524856.Ks-Jerzy-Popieluszko-cykl-audycji

Komu szkodzi modlitwa

Modlitwa nie przynosi skutków tylko tam, gdzie jej nie ma.

Takie rzeczy to chyba tylko w Polsce. Opasać liczącą tysiące kilometrów granicę łańcuchem ludzi modlących się na różańcu – na to trzeba miliona ludzi! No i był milion. A i więcej było (zwłaszcza, że nie tylko na granicach się modlono). Nie bez powodu rzecznik Konferencji Episkopatu Polski ks. Paweł Rytel-Andrianik nazwał Różaniec do Granic największym wydarzeniem modlitewnym w Europie po Światowych Dniach Młodzieży w 2016 r.

Modlono się o pokój dla Polski i całego świata w duchu orędzia Maryi z Fatimy. Tak potężna modlitwa o pokój musiała gdzieniegdzie wzbudzić niepokój. Internetowy portal BBC nazwał akcję Różaniec do Granic „kontrowersyjnym dniem modlitwy przy granicach”. A co w tym kontrowersyjnego? Ano, oficjalnie niby nic, ale gdy ludzie stoją z różańcami na granicach, to kto wie – może zechcą je przekroczyć, roznosząc te różańce po świecie? A może przeciwnie – zechcą blokować granicę, utrudniając wjazd ludziom światłym, zdążającym na manifestacje w obronie rozmaitych równości i innych słuszności?

Rzecz jasna nie tylko zagranica poczuła się zaniepokojona. Joanna Schmidt, posłanka Nowoczesnej, stwierdziła w poselskiej interpelacji: „Według mojej oceny już sam fakt modlitwy »przeciwko komuś« wskazuje raczej na polityczny niż ekumeniczno-religijny charakter akcji”. Skąd posłanka wie, że to było przeciw komuś? No, tego nie wiadomo.

Podobnie rozumowała feministka Magdalena Środa: „To ochrona przed obcymi, bo czymże innym” – domyślała się na Facebooku.

I tu akurat pani Środa trafiła w sedno. Diabeł i jego aniołowie to obcy, którym bez ochrony nie dalibyśmy rady. I powiedzmy sobie jasno – aniołowie piekieł to są dla chrześcijan jedyni prawdziwie obcy i jedyni prawdziwi nieprzyjaciele. A że Maryja ma w kwestii ochrony nas przed nimi rolę szczególną, wiemy już z księgi Rodzaju z ust samego Boga, który nieprzyjaźń między diabłem a Niewiastą i jej potomstwem wręcz zadekretował (Rdz 3,15).

W pewnych środowiskach powstała obawa, że Różaniec do Granic był wymierzony w uchodźców. Ale jak niby miałoby się to stać? Przecież modlimy się do Boga – w tym wypadku przez wstawiennictwo Maryi. Jeśli więc nawet ktoś z modlących się miałby niewłaściwe intencje, to gdzie jak nie na modlitwie mogłyby one zostać skorygowane? Kto nas skuteczniej przekona niż Bóg, i kiedy, jeśli nie na modlitwie?

Poseł Maciej Kierwiński z PO wyraził w telewizyjnej dyskusji niesmak, że w Różaniec włączyli się ludzie, którzy na co dzień, jego zdaniem, nie zachowują się właściwie. No ale czy to właśnie nie jest wspaniałe? Jeśli wytrwają na modlitwie, będą się zachowywać właściwie – bo uznają, że Bóg jest naszym Panem, ludzie braćmi, a jedynym prawdziwym nieprzyjacielem diabeł.

I niech się tak stanie.•

Artykuł pochodzi za strony gosc.pl – (info od administratora strony)